Tren - genealogia pojęcia
Poezja żałobna w Polsce
Treny Jana Kochanowskiego
Treny mają spójną budowę i stanowią zaplanowaną z góry całość kompozycyjną. Nadaje im to kształt utworu jednolitego jednolitego konstrukcje w pewien sposób poematową Treny maja bliski związek z tradycja antyczna i humanistyczna – epidium. Epidium było utworem o konstrukcji zwartej i jednolitej, mimo iż składało się z części. Kochanowski zdecydował się na kompozycje cyklu utworów operujących poszczególnymi członami właściwościami epicedium.
W trenach Kochanowskiego wyrażony został przede wszystkim dramat uczuciowy oraz narastający stopniowo kryzys światopoglądowy p[poety. Wprowadzone zostały także elementy pieśniowe i psalmowo-modlitewne lub lamentacyjne. Służyły wypowiedzeniu lirycznej (z dodatkiem ironii i autoironii) skargi na nieszczęście budzące nieukojony żal, którego żadne powagi i argumenty nie mogą powstrzymać, w którym jedynym lekarstwem jest czas.
Treny polityczne
Schyłek renesansu i baroku
Moda na cykle trenów utrzymuje się i rozprzestrzenia w późniejszej literaturze barokowej.Tworzą wówczas: S. Twardowski, W. Kochowski, Z Morsztyn, W. Potocki, piszą oni zarówno cykliczne kompozycje trenowe jak i obszerne utwory noszące nazwę tren. Na szczególną uwagę zasługują tu treny S. Twardowskiego, Maryjannie Twardowskiej, wdzięczne dziecinie,jedynaczce swojej napisał ( 1674). Nie są one w prawdzie tak obszerne jak treny Kochanowskiego, ale odnajdujemy w nich wiele podobieństw; wyraz intymnych uczuć rodzinnych (rozpacz ojca po starcie dziecka) oraz kryzys światopoglądowy.
Poeta renesansowy w Trenie XIX porównał Orszulke do „wdzięczniej jutrzenki” zaś poeta barokowy posługując się tym samym pomysłem wydobył całą gamę świateł i cieni w rozmaitym stopniu ich natężenia, w ten sposób przedstawiając proces gaśnięcia dziecka oraz mrok rozpaczy spowijający serce ojca.
W utworach W. Potockiego dominuje tonacja vanitas. Wartości doczesne porównano, do tego co nieuchwytne i przemijające.Ból ojcowski jest tu przedstawiony w wielu wariantach sprowadza się do postawy rezygnacji i szukania wyjścia z nieszczęśliwej sytuacji.Cykle trenów pisane były także u schyłku baroku przez W.S. Chrtościńskiego. Autor w swej twórczości opłakuje utratę ukochanej małżonki Agnieszki. Kompozycje tego typu przetrwają do epoki stanisławowskiej.
JAN KOCHANOWSKI, NIEFORTUNNY OCIEC, SWOJEJ NAMILSZEJ DZIEWCE Z ŁZAMI NAPISAŁ. NIE MASZ CIĘ, ORSZULO MOJA! - TREN I
Wszytki płacze, wszytki łzy Heraklitowe
I lamenty, i skargi Symonidowe,
Wszytki troski na świecie, wszytki wzdychania
I żale, i frasunki, i rąk łamania,
Wszytki a wszytki za raz w dom się mój noście,
A mnie płakać mej wdzięcznej dziewki pomożcie,
Z którą mię niepobożna śmierć rozdzieliła
I wszytkich moich pociech nagle zbawiła.
Tak więc smok, upatrzywszy gniazdko kryjome,
Słowiczki liche zbiera, a swe łakome
Gardło pasie; tymczasem matka szczebiece
Uboga, a na zbójcę coraz się miece,
Prózno ! bo i na sarnę okrutnik zmierza,
A ta nieboga ledwe umyka pierza.
"Prózno płakać" - podobno drudzy rzeczecie.
Cóż, prze Bóg żywy, nie jest prózno na świecie?
Wszytko prózno! Macamy, gdzie miękcej w rzeczy,
A ono wszędy ciśnie! Błąd - wiek człowieczy!
Nie wiem, co lżej : czy w smutku jawnie żałować,
Czyli się z przyrodzeniem gwałtem mocować?
TREN V
Jako oliwka mała pod wysokim sadem
Idzie z ziemie ku górze macierzyńskim śladem,
Jeszcze ani gałązek, ani listków rodząc,
Sama tylko dopiro szczupłym prątkiem wschodząc:
Tę jesli, ostre ciernie lub rodne pokrzywy
Uprzątając, sadownik podciął ukwapliwy,
Mdleje zaraz, a zbywszy siły przyrodzonej,
Upada przed nogami matki ulubionej -
Takci się mej namilszej Orszuli dostało.
Przed oczyma rodziców swoich rostąc, mało
Od ziemie się co wznióswszy, duchem zaraźliwym
Srogiej Śmierci otchniona, rodzicom troskliwym
U nóg martwa upadła. O zła Persefono,
Mogłażeś tak wielu łzam dać upłynąć płono?
TREN XIII
Moja wdzięczna Orszulo, bodaj ty mnie była
Albo nie umierała lub się nie rodziła!
Małe pociechy płacę wielkim żalem swoim
Za tym nieodpowiednym pożegnaniem twoim.
Omyliłaś mię jako nocny sen znikomy,
Który wielkością złota cieszy smysł łakomy,
Potym nagle uciecze, a temu na jawi
Z onych skarbów jeno chęć a żądzą zostawi.
Takeś ty mnie, Orszulo droga, uczyniła
Wielkieś nadzieje w moim sercu roznieciła,
Potymeś mię, smutnego, nagle odbieżała
I wszytki moje z sobą pociechy zabrała.
Wzięłaś mi, zgoła mówiąc, dusze połowicę;
Ostatek przy mnie został na wieczną tesknicę.
Tu mi kamień, murarze, ciosany połóżcie,
A na nim tę nieszczęsną pamiątkę wydróżcie:
"Orszula Kochanowska tu leży, kochanie
Ojcowe albo raczej płacz i narzekanie.
Opakeś to, niebaczna śmierci, udziałała
Nie jać onej, ale mnie ona płakać miała."
TREN XIX - ALBO SEN
Żałość moja długo w noc oczu mi nie dała
Zamknąć i zemdlonego upokoić ciała ;
Ledwie mię na godzinę przed świtaniem swymi
Sen leniwy obłapił skrzydły czarnawymi.
Natenczas mi się matka włamie ukazała,
A na ręku Orszulę moję wdzięczną miała,
Jaka więc po paciorek do mnie przychodziła,
Skoro z swego posłania rano się ruszyła.
Giezłeczko białe na niej, włoski pokręcone,
Twarz rumiana, a oczy ku śmiechu skłonione.
Patrzę, co dalej będzie, aż matka tak rzecze:
"Śpisz, Janie? czy cię żałość twoja zwykła piecze?"
Zatym-em ciężko westchnął i tak mi się zdało,
Żem się ocknął. - A ona, pomilczawszy mało,
Znowu mówić poczęła : "Twój nieutolony
Płacz, synu mój, przywiódł mię w te tu wasze strony
Z krain barzo dalekich, a łzy gorzkie twoje
Przeszły aż i umarłych tajemne pokoje.
Przyniosłam ci na ręku wdzięczną dziewkę twoją,
Abyś ją mógł oglądać jeszcze, a tę swoją
Serdeczną żałość ujął, która tak ujmuje
Sił twoich i tak zdrowie nieznacznie twe psuje,
Jako ogień suchy knot obraca w perzyny,
Darmo nie upuszczając namniejszej godziny.
Czyli nas już umarłe macie za stracone
I którym już na wieki słońce jest zgaszone?
A my, owszem, żywiemy żywot tym ważniejszy,
Czym nad to grube ciało duch jest szlachetniejszy.
Ziemia w ziemię się wraca, a duch, z nieba dany,
Miałby zginąć ani na miejsca swe wezwany?
O to się ty nie frasuj, a wierz niewątpliwie,
Że twoja namilejsza Orszuleczka żywie.
A tu więc takim ci się kształtem ukazała,
Jakoby się śmiertelnym oczom poznać dała.
Ale między anioły i duchy wiecznymi
Jako wdzięczna jutrzenka świeci, a za swymi
Rodzicami się modli, jako to umiała
Z wami będąc. choć jeszcze słów nie domawiała.
Jesliżeć też stąd roście żałość, że jej lata
Pierwej są przyłomione, niżli tego świata
Rozkoszy zażyć mogła? O biedne i płone
Rozkoszy wasze, które tak są usadzone,
Że w nich więcej frasunków i żałości więcej!
Czego ty doznać możesz sam z siebie napręcej!
Ucieszyłeś się kiedy z dziewki swej tak wiele,
Żeby pociecha twoja i ono wesele
Mogło porównać z twoim dzisiejszym kłopotem?
Nie rzeczesz tego, widzę! Także trzymaj o tem,
Jakoś doznał, ani się frasuj, że tak rana
Twojej ze wszech namilszej dziewce śmierć zesłana!
Nie od rozkoszyć poszła; poszłać od trudności,
Od pracej, od frasunków, od łez, od żałośni,
Czego świat ma tak wiele, że by też co było
W tym doczesnym żywocie człowieczeństwu miło,
Musi smak swój utracić prze wielkość przysady,
A przynamniej prze bojaźń nieuchronnej zdrady.
Czegóż płaczesz, prze Boga? Czegóż nie zażyła?
Że sobie swym posagiem pana nie kupiła?
Że przegróżek i cudzych fuków nie słuchała?
Że boleści w rodzeniu dziatek nie uznała?
Ani umie powiedzieć, czego jej troskliwa
Matka doszła : co z więtszym utrapieniem bywa,
Czy je rodzić, czy je grześć? - Takieć pospolicie
Przysmaki wasze, czym wy sobie świat słodzicie! -
W niebie szczere rozkoszy, a do tego wieczne,
Od wszelakiej przekazy wolne i bezpieczne;
Tu troski nie panują, tu pracej nie znają,
Tu nieszczęście, tu miejsca przygody nie mają,
Tu choroby nie najdzie, tu nie masz starości,
Tu śmierć, łzami karmiona, nie ma już wolności.
Żyjem wiek nieprzeżyty, wiecznej używamy
Dobrej myśli, przyczyny wszytkich rzeczy znamy.
Słońce nam zawżdy świeci, dzień nigdy nie schodzi
Ani za sobą nocy niewidomej wodzi.
Twórcę wszech rzeczy widziem w jego majestacie,
Czego wy, w ciele będąc, prózno upatrzacie.
Tu w czas obróć swe myśli, a chowaj się na te
Nieodmienne, synu mój, rozkoszy bogate!
Doznałeś, co świat umie i jego kochanie;
Lepiej na czym ważniejszym zasadź swe staranie!
Dziewka twoja dobry los, możesz wierzyć, wzięła,
A własnie w swoich rzeczach sobie tak poczęta,
Jako gdy kto, na morze nowo się puściwszy,
A tam niebezpieczeństwo wielkie obaczywszy,
Woli nazad do brzegu. Drudzy, co podali
Żagle wiatrom, na ślepe skały powpadali;
Ten mrozem zwyciężcny, ten od głodu zginął,
Rzadki, co by do brzegu na desce przypłynął.
Śmierci zniknąć nie mogła, by też dobrze była
Onę dawną Sybillę wiekiem swym przeżyła.
To, co mimo być potym, uprzedzić wolała;
Tymże mniej tego świata niewczasów doznała,
Drugie po swych namilszych rodzicach zostają
I ciężkiego siroctwa, nędzne, doznawają.
Wypchną drugą za męża leda jako z domu,
A majętność zostanie, sam to Bóg wie komu.
Biorą drugie i gwałtem, a biorą i swoi,
Ale i w hordach część się wielka ich zostoi,
Gdzie w niewoli pogańskiej i w służbie sromotnej
Łzy swe piją czekając śmierci wszytkokrotnej.
Tego twej wdzięcznej dziewce bać się już nie trzeba,
Która w swych młodych leciech wzięta jest do nieba
Żadnych frasunków tego świata nie doznawszy
Ani grzechem dusze swej drogiej pomazawszy.
Jej tedy rzeczy, synu - nie masz wątpliwości -
Dobrze poszły, ani stąd używaj żałości! -
Swoje szkody tak szacuj i omyłki swoje,
Abyś nie przepamiętał, że baczenie twoje
I stateczność jest droższa! W tę bądź przedsię panem,
Jako się kolwiek czujesz w pociechy obranem.
Człowiek urodziwszy się zasiadł w prawie takim,
Że ma być jako celem przygodom wszelakim;
Z tego trudno się zdzierać! Pocznimy, co chcemy,
Jesli po dobrej woli nie pójdziem, musiemy,
A co wszystkich jednako ciśnie, nie wiem, czemu
Tobie ma być, synu mój, naciężej jednemu.
Śmiertelna jako i ty twoja dziewka była;
Póki jej zamierzony kres był, póty żyła.
Krótko wprawdzie! ale w tym człowiek nic nie włada,
A wyrzec też, co lepiej, niełacno przypada.
Skryte są Pańskie sądy; co się Jemu zdało,
Nalepiej, żeby się też i nam podobało.
Łzy w tej mierze niepłatne; gdy raz dusza ciała
Odbieży, prózno czekać, by się wrócić miała.
Ale człowiek nie zda się praw szczęściu w tej mierze,
Że szkody pospolicie tylko przed się bierze,
A tego baczyć nie chce ani mieć w pamięci,
Co mu też czasem padnie wedle jego chęci.
Tać jest władza Fortuny, mój namilszy synie,
Że nie tak uskarżać się, kiedy nam co zginie,
Jako dziękować trzeba, że wżdam co zostało,
Bo to wszytko nieszczęście w ręku swoich miało.
A tak i ty, folgując prawu powszechnemu,
Zagródź drogę do serca upadkowi swemu
A w to patrzaj, co uszło ręki złej przygody;
Zyskiem człowiek zwać musi, w czym nie popadł szkody
Na koniec, w co się on koszt i ona utrata,
W co się praca i twoje obróciły lata,
Któreś ty niemal wszytkie strawił nad księgami,
Mało się bawiąc świata tego zabawami?
Teraz by owoc zbierać swojego szczepienia
I ratować w zachwianiu mdłego przyrodzenia!
Cieszyłeś przedtym insze w takiejże przygodzie:
I będziesz w cudzej czulszy niżli w swojej szkodzie?
Teraz, mistrzu, sam się lecz! Czas doktór każdemu,
Ale kto pospolitym torem gardzi, temu
Tak póznego lekarstwa czekać nie przystoi!
Rozumem ma uprzedzić, co insze czas goi.
A czas co ma za fortel? Dawniejsze świeżymi
Przypadkami wybija, czasem weselszymi,
Czasem też z tejże miary; co człowiek z baczeniem
Pierwej, niż przyjdzie, widzi i takim myśleniem
Przeszłych rzeczy nie wściąga, przyszłych upatruje
I serce na oboję fortunę gotuje.
Tego się, synu, trzymaj, a ludzkie przygody
Ludzkie noś; jeden jest Pan smutku i nagrody."
Tu zniknęła. - Jam się też ocknął. - Aczciem prawie
Niepewien, jeslim przez sen słuchał czy na jawie.
EPITAFIUM HANNIE KOCHANOWSKIEJ
I tyś, Hanno, za siostrą prędko pospieszyła
I przed czasem podziemne kraje nawiedziła,
Aby ociec nieszczęsny za raz odżałował
Wszytkiego, a na trwalsze rozkoszy się chował.
MARIANNIE TWARDOWSKIEJ, WDZIĘCZNEJ DZIECINIE, JEDYNACZCE SWOJEJ, OJCIEC NAPISAŁ TREN I
Ozdób moich dziedziczką miałaś być na świecie,
Odeszłaś mię! Nieszczęsny ze mnie ociec, który
Ledwie com się ucieszył z wdzięcznej swojej córy,
Aż jej płaczę, a tylko zostało mi imię.
Tak o wonnej Eurocie , gdy myśląc się zdrzymię,
Złote jabłka mi się śnią, a ja bez pamięci
Chwytam, chwytam, cóż po tym, zostanę przy chęci!
Już tylko i o tobie śnić mi się coś będzie,
A gdzie stąpię, przede mną wdzięczny cień twój wszędzie.
TREN II
Ledwie na świat promyszczki złote swe wydała,
A już gaśniesz, ani cię we mglistym obłoku
Dojźrzeć mogę, nieszczęsny, i dotrzeć się wzroku.
Cóż wdzięki twoje one z śmiechy niewinnymi?
Jedno były promieńmi przerażającymi Serce moje.
Teraześ mgłą obeszła ciemną,
Ani, ani wiecznie już rozświecisz przede mną.
Bodaj była nie weszła! Bo nie tak gdy wschodzi,
Jako słońce tym milsze, gdy już, już zachodzi
TREN IV
Mieć się prędko za tobą stopeczkami twymi!
Jako umrzem wesoło, ach, w jedynej tobie,
Kiedy cię tam będziem mieć przewodniczką sobie.
A ty więc przeciwko nam wdzięcznej onej chwile
Z ręczyńkami wynidziesz ściągnionymi mile.
Ta pociecha, te nasze ostatnie nadzieje:
Żalom jeśli serdecznym dosyć się tak dzieje.
Próżno! Próżno! Nie spuścim z myśli cię na wieki,
Ani kiedy osuszą nasze się powieki.
Wdzięczna dziewko! Krótkoś nas ucieszyła sobą,
A jakoż nagrodzimy długą to żałobą?
PERIOD PIERWSZY
O stu strun cytrę nastroiwszy smutną,
Pójdę, ach, pójdę, z żałobą okrutną,
Worem okryty, gdzie podziemne gruby
Bez dusz ciał ludzkich mieszkają pałuby,
Płaczliwy lament żałosnym koncentcm
W rzewne stosując treny z instrumentem.
Takowa postać i moja pokuta
Aza mi zmiękczy żelaznego Pluta.
Powiedz, którędy, Orfeuszu, droga
I jaki przystęp do tamtego boga,
Którędyś swojej szukał Eurydyki.
Nie ustraszą mnie przeraźliwe ryki
Ogromnych Gorgon, nie odrażą smrody
Letejskich jezior i styksowej wody;
Nie zlęknę się, nie, w Acheroncie szumu
I pójdę śmiele do onego promu,
W którym na niższe blade cienie światy
Z tej ziemie Charon przewozi brodaty.
Umilknie Cerber, gdy okrutną Scyllę
Deszczem rzewliwych łez moich rozkwilę:
Jeżeli w piersiach mięsne serca czują,
W mojej mnie dzisia przygodzie ratują,
Wrócą mi syna, wrócą ciało duszy;
Albo jeśli płacz tyrana nie ruszy,
Niech o mnie zamkną niecofnione wrota,
Dawszy tu koniec mojego żywota,
Ponurzywszy mnie w śmiertelnej kałuży;
Bo żyć po tobie niepodobna dłużej,
Wdzięczny Stefanie, i z tego terminu
Pójdę w przykłady miłości ku synu.
PERIOD DZIEWIĄTY
Precz stąd muzyka i ucieszne pieśni,
Niechaj o dobrej myśli mi się nie śni,
Precz instrumenty, precz wesołe skrzypce,
W żałosnej wszytkich mych pociech rozsypce,
Wszelakie skoki i tańce, i trele,
Uciekło moje na wieki wesele.
Nic mi po arfie, nic mi po wijoli,
Nie gra, nie śpiewa, kogo serce boli.
Gdy się tak zdało Bogu memu smutnie
Oczu i serca zranionego lutnie
W rzewliwych trenów żałobliwe tony
Nastroić, póki dusze w ciele, strony -
Tych tylko jednych pełne moje uszy.
Niech mnie sobie nikt rozśmieszyć nie tuszy,
Chyba jako się śmiał, w powszechnym płaczu,
Hannibal jarzmem nakryty haraczu:
Nie tylko rozum, i afekty mieni,
Gdy się żal w serce człowiecze wkorzeni.
Ach, ach, jakoż mnie nie ma z fundamentu
Mieszać? Gdzież koniec mojego lamentu,
Że cię już nie mam, żem cię miawszy zgubił,
Któregom nad się i nad wszytko lubił,
Mój wdzięczny synu, jedyne kochanie,
Piękny Stefanie.
PERIOD OŚMNASTY
Pisać czy płakać będę, czy oboje razem,
Nieznośnego frasunku zmieszany obrazem?
Płakać oko, a serce wielkość mojej szkody
Pisać każe: nie masz łez z inkaustem zgody.
Piszę przecie i płaczę, a co większa, śpiewam:
I rymy, i litery gorzkim płaczem zlewam.
Gra Samson nieszczęśliwy, choć mu niewesoło
Głowę z włosów i z oczu obnażono czoło,
Skacze, choć ślepy, mściwe ciesząc Filistyny,
Już, już śmierci od domu czekając ruiny.
Śpiewam i ja mizerny, jakowym więc krzykiem
Smutny łabędź pod ostrym świat żegna kozikiem;
Śpiewam i krwią z rannego serca sztychów wielą
Wylewam swą na papier skargę z Filomelą.
Dalila z Samsonowej, Scylla z Minosowej,
Mnie śmierć wystrzygła z głowy on włos purpurowy,
Wszytkich mych szczęśliwości zakład, sił i fortun;
Śpiewać przecie Apollo, niewczesny importun,
Przymusza, gdy tak ciężkie opłakuję plagi;
Kto znowu poróść może, jam do śmierci nagi!
Wywróciła tyranka, na których się stary
Dom mój wspierał, choć mocne zdały się, filary.
Ach, Stefanie, synu mój, łzami i okupem
Nie wrócony! tyś ci to domu mego słupem;
Niechajże razem z tobą tak straszną ruiną
Żywot, zdrowie i wszytkie me pociechy giną.
Ślepym jest: śmierć mi twoja wyłupiła oczy;
Trudno patrzyć, komu śmierć źrenice wytoczy:
Nic nie widzę przed sobą, tylko grób i mary.
Próżno mi przyjaciele kładą okulary
Świeckich pociech, bowiem ja nic nie widzę, co by
Mogło mnie z tak okrutnej podźwignąć choroby;
Wżdy śpiewam, wybijana choć już na zegarze.
Nie masz cię, nie masz, serca mego bezoarze!
Precz, precz wszyscy lekarze, precz apteki, bo tu
Tylko z samego nieba trzeba antydotu:
Ten doktor, który ranił, i zagoić może.
Gdy mi mego Stefana przywrócisz, o Boże,
Wtenczas dopiero przejżrę, wtenczas mi się wrócą
Wesołe dni, po których me lamenty nucą.